dzisiaj zabiorę Was w krótką podróż przez moje małe miasteczko - Salisbury. było ciemno, nastrojowo i pusto. przy okazji odwiedziłam jeden z typowych angielskich pubów, aby zaszczycić znajomych swoją obecnością i pstryknąć parę fotek. tak więc proszę wsiadać, drzwi zamykać i jadymy :D
niedziela, 9 grudnia, godzina 17. eve marie przyszykowana i pięknie uczesana, w nowej sukience i butach wybiega na ciemną, angielską ulicę. nic w tym niezwykłego, a właściwie bardzo typowego dla przeciętnego Anglika, że właśnie o tej godzinie i właśnie w tym momencie znajduję się w pubie, aby świętować kolejną niedzielę. tym razem całość dopełniała cudowna świąteczna atmosfera i drogi cider, przez co byłam zmuszana wziąć tańsze piwo. a co!
oto duet moich znajomych - Xavi i Theo. Xavi jest z Hiszpanii, Theo z Kornwalii. najpierw poznałam Xaviera, na pewnym festiwalu cider'a (om nom nom, jeżeli ktoś jeszcze nie wie, to kocham cider). Theo poznałam na koncercie reggae. i tak zawsze przypadkiem na siebie wpadaliśmy na koncertach w tej małej mieścinie.
a tak wygląda typowy pub. chociaż nie zrobiłam zdjęcia całości, uwierzcie mi na słowo, że zawsze bar jest drewniany, kolorowy, stoi przy nim mnóstwo podstarzałych panów z kuflem piwa. co jakiś czas można zauważyć, jak taki pan szybko zawija kolejnego papierosa, jakby to było tak odruchowe jak podrapanie się po nosie.
a teraz szybki rzut oka na nocne Salisbury. mam nadzieję, że i Wam się spodoba, jak mnie. jeszcze gdyby tylko doszła mi kurtka z Hong Kongu, czułabym się o niebo cieplej. uwielbiam takie nocne spacery, zwłaszcza, że nie ma wtedy wielu ludzi i swobodnie można popstrykać.
żałuję tylko, że nie odnalazłam jeszcze w tej mieścinie takich moich zakątków. brakuje mi spokojnej i klimatycznej kawiarni, a także odludnego miejsca z szumiącą wodą. mam nadzieję, że wraz z upływem czasu zaaklimatyzuję się tu jeszcze bardziej i odnajdę to czego szukam.
a na koniec zamazane zdjęcie mojego łabędzia, którego nakarmiłam porzuconą bułką i który z trudem mógł się oprzeć naporowi spływającej wody. cudne zwierzę!
to by było tyle z mojej wczorajszej wędrówki. do usłyszenia niebawem, a ja wracam do nauki rosyjskiego! ahoj : )
Ale cudownie! Klimatycznie, przez moment się tam "przeniosłam"
OdpowiedzUsuńoooo, ja ostatnio wielbię brytyjskie puby i ten ich klimat! a miasteczko, klimatyczne, cudowne, puste?
OdpowiedzUsuńtak, bardzo puste... z jednej strony za to dziękuję, a z drugiej przeklinam. człowiek bardziej czuje się tutaj jednostką, niż częścią zbiorowości, ale jednak czasami powiewa szarością i nudą. to chyba była pierwsza cecha jaką zauważyłam po przyjeździe - Salisbury wymiera od niedzieli do czwartku od godziny 18.
UsuńWow!!! Zaproś mnie kiedyś, ja to muszę zobaczyć na własne oczy!
OdpowiedzUsuńMałe miasteczka zawsze mają klimat ! :)
OdpowiedzUsuńSalisbury nie jest znów aż takie małe, nawet ma status city;) Ale mi się wspomnienia wysypały w końcu przez rok sporo się tam naspacerowałam... I nadal twierdzę, ze to jedno z urokliwszych miast w Anglii :)
OdpowiedzUsuńKlimatyczne miejsce. Aż zazdroszczę. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń